poniedziałek, lutego 27, 2012
A ja już czuję wiosnę
Choć za oknami leżą zwały śniegu, a z dachu masowo schodzą lawiny.
Nie wiem czy Wam kiedyś opisywałam jak powstawał projekt mojego domu. Otóż w czasach, kiedy to zachłysnęliśmy się wolnością , kiedy w sklepach zaczęły pokazywać się przeróżne materiały budowlane, a pustaki można było kupić gotowe, a nie samemu wylewać z betonu…kupiliśmy dom. Domek jak wyglądał ,większość pewnie widziała, nie był jakiś okrutnie szpetny i od biedy można by było mieszkać w nim do dnia dzisiejszego, nie wprowadzając zmian konstrukcyjnych. Za przebudową przemawiało jedynie parę faktów, głównie mój mały pęcherz i brak łazienki na poziomie sypialni. Dom, przez pierwotnego właściciela był budowany jako domek letniskowy i dopiero sukcesywnie w mirę dopływu bądź gotówki, bądź też materiałów budowlanych, doklejane były do niego kolejne pomieszczenia. Efekt jest hmmm…z deczka zadziwiający.Abstrahując od tego, że każda ściana, jest w efekcie ścianą nośną i niewiele dało radę z tym zrobić, to grubość ich przypomina wnętrze schronu atomowego. Jeśli chodzi o ściany zewnętrzne, to ma to swoją niewątpliwą zaletę, natomiast problem polega na tym,że u mnie wyglądają tak wszystkie ściany,łącznie z tymi działowymi, co z kolei zabiera cenną powierzchnię, bo dom choć spory wewnątrz…składa się w dużej mierze właśnie z tych ścian, a nie powierzchni użytkowej:)
Przez atomowe ściany, nawet telefony komórkowe gubią co chwila zasięg, a co gorsze modele nie mają go w ogóle. Ale ma też to swoje zalety, w lato temperatura w najgorsze upały, nigdy nie przekroczyła 21 ‘, natomiast w zimne, mroźne noce , kiedy to nie działa piec, bo ja w nocy tlenu potrzebuję dużo- spada maksymalnie do 17’. Więc ogólnie nie ma co narzekać, a powierzchni do życia starcza nam w zupełności, tym bardziej ,że wszyscy i tak zbierają się w salonie albo kuchni, a dopiero na noce rozchodzą się do swoich pokoi. W nieużywanym pokoju, w którym to kiedyś miała być biblioteka, zamieszka Madzia z Adrianem i małą Antosią .Tak więc wszyscy się pomieszczą, tym bardziej,ze tam jest ok 40 m, więc spokojnie mogą to sobie podzielić . Ostatecznie my z Miśkiem jak mieszkaliśmy w Warszawie, mieliśmy 3 całkiem spore pokoje i jedynie 47 m. Ale wracając do tematu, jak już wiedzieliśmy czego chcemy, zawołaliśmy architekta, żeby pokoje nam dokleił i dom rozbudował. Architekt zawziął się na jakieś fikuśne baszty i dziwne balkoniki. W owym czasie, mając w końcu upragnioną wolność wyboru, powstawały często szkarady architektoniczne, posiadające w nadmiarze,właśnie owe wcześniej wspomniane, baszty i wieżyczki, balkoniki, okna renesansowe i mnóstwo innych udziwnień. Mieszanka stylów jakoś do mnie nie przemawiała i wieżyczki ni cholery posiadać nie chciałam, żadnej…nawet najmniejszej, co było zupełnie niezrozumiałe dla mojej pani architekt, jako że człek ze mnie, całkiem młody wtedy był i za modą powinien jeszcze nadążać.
Długo myślałam jak ma wyglądać nasz dom i wiedziałam jedno…ma być dla pokoleń, ma być ponadczasowy, taki,żeby nie można go było umiejscowić rocznikowo w żadnej konkretnej dacie, taki że jak się na niego spojrzy, to człowiek będzie się zastanawiał , kiedy został zbudowany, teraz…w ubiegłym stuleciu, czy może zaledwie parę lat wcześniej…jednym słowem miał być prosty jak budowa cepa! Nie powiem, czasami było mi ciężko, bo niektóre projekty bardzo mi się podobały…szczególnie domy z łamanymi połaciami dachu i daszkami doklejanymi z różnych stron, domy z wykuszami od strony salonu i małe dworki. Dworek ze względu na wysokość stropów zdecydowanie odpadał, natomiast całą resztę ,zbyt łatwo by można umiejscowić w czasie. I tak sobie tłumaczyłam, że z pięknym domem- to jest jak z tortem…na początku człek zachłystuje się bez umiaru i tylko to by jadł, bo piękny i kusi…ale później i tak wracamy do zwykłej , prostej kromki chleba, bo mamy juz przesyt słodkości. Wytłumaczyłam sobie i nie żałuję do dnia dzisiejszego, domy z łamanymi daszkami , już jakoś mnie tak nie zachwycają…strasznie dużo tego i jakieś przeładowane się wydają, dworków polskich jest mnóstwo, a mój domek skromny, prosty..jest tylko jeden jedyny. A cały ten wywód. powstał w trakcie pisania…miało być tylko o lawinach, a w między czasie przypomniały mi się inne rzeczy i jak zwykle nie napisałam o tym co powinnam. Już jako dziecko miałam wieczne problemy z pisaniem wypracowań, pisałam długaśne elaboraty, zawsze zdecydowanie więcej niż chciał nauczyciel, bo jakoś ciężko było mi się zmieścić, na 4 stronach. Ciągnęły się w nieskończoność i notorycznie zdarzało mi się odbiegać od tematu, ale ponieważ miałam bardzo kochaną i wyrozumiałą nauczycielkę, więc nie miało to zazwyczaj wpływu na ocenę. Pisałam też wypracowania koleżankom, ale to się przeważnie nie sprawdzało…choćbym nie wiem jak się starała zmienić styl, nauczyciel, zawsze zorientował się ,że to moje wypociny.
No to teraz o lawinach w końcu będzie. Otóż schodzą u mnie …masowo…z dachu…ogromne, wielkie i naprawdę czasami się boję,że zasypie mi któregoś kota! Wiedziałam czego chciałam, ale miałam tylko 26 lat, projekt robiliśmy w lato i jakoś nie w głowie był mi wtedy śnieg i lawiny. No ja na to nie wpadłam, ale architekt chyba takie rzeczy powinien przewidzieć! Schodzą z 3 stron, potężne i niebezpieczne…Aleją Lecha w trakcie odwilży trzeba przemykać biegiem , z duszą na ramieniu, przed wejściem do domu,gdzie połać dachu jest największa, w co bardziej śnieżne zimy, przechodzimy prawie pod dachem, bo zsypuje się tam ogromna góra śniegu, no oczywiście można by to odśnieżyć, tylko komu by się chciało i po co ..w końcu i tak się samo roztopi. Czasami musimy tylko odśnieżać od frontu, bo w trakcie roztopów woda wlewałaby się nam do domu, przez okno balkonowe, a z tej strony, spadającego śniegu, też mnóstwo. Jedynym miejscem, w którym nie schodzą masowo lawiny, jest odcinek od strony dendrologa…a tam..nie ma właściwie nawet przejścia, więc jakby niekoniecznie mnie to interesuje.
Śnieg już się prawie roztopił, lawiny zeszły…a ja dalej kończę post, który zaczęłam pisać w zeszłą sobotę.Ciężko u mnie z tym czasem i nawet jak się staram coś wyskrobać, to natychmiast, ktoś mnie od tego odrywa. Ech..życie. W ten weekend, byłam na wyjeździe integracyjnym. Uśmiałam się, wybawiłam i wytańczyłam za wszystkie czasy, spałam co prawda jedynie 1,5 godziny, bo ja nawiedzona jestem i jeszcze rano musiałam koniecznie pójść na spacer i okolicę zobaczyć, ale na szczęście trafiła mi się koleżanka,z tego wniosek,że chyba też nawiedzona, bo nie zważając na nocne trudy i przejścia, kiedy cały “hotel smacznie spał”, poszła ze mną nad zalew i chyba byłyśmy jedynymi osobami, które tam dotarły:)
A na koniec ciekawostka- dzbanki, te które widać na zdjęciach , kupiłam za 4,65 za sztukę! Świat nieustannie, nie przestaje mnie zadziwiać!
Pozdrawiam Was cieplutko, bo muszę wychodzić do pracy. Za oknem znowu sypie śnieg, choć ja juz czuję wiosnę.