środa, lipca 14, 2010

Jeszcze wróciłam

Przed wyjazdem nawiedzę Was jeszcze raz… Długo myślałam nim zdecydowałam się napisać ten post, na początku nawet nie miałam zamiaru, jednakże zarówno ilość maili, jak i ich treść,  a dzisiaj kolejny mail po moim porzeczkowym poście, od p. Haliny- zatruwacza mojego życia-dał mi takiego kopa, że postanowiłam w końcu się wyzewnętrznić:))) . Nie o to chodzi, że jest mi trudno, czy też nie mam ochoty o tym rozmawiać, bo to jest temat tabu. To dla mnie temat, taki sam, jak każdy inny, ale znam o wiele bardziej ciekawsze i weselsze. Ale może uda mi się komuś pomóc, pokazać ,że świat pomimo wszystko nie jest taki zły, a życie bez względu na to co nas toczy, toczy się dalej:) i możemy je przeżyć , tak jak chcemy.
Większość z Was uważa ,że moje życie usłane jest płatkami róż, że wszystko jest takie cudne i wspaniałe…i oczywiście zgodzę się z Wami w 100%, no może w 99,9%:), ale o tym jakie jest nasze życie i jak chcemy by wyglądało decydujemy my sami. I tutaj “piję “do pani Haliny, która od 1,5 roku zamęcza mnie wręcz swoimi mailami, mówiąc jaka to ja jestem szczęśliwa, a ona nie..że ja mam ładne dzieci , ładny dom ,że jestem zawsze uśmiechnięta, a ona tylko płacze , bo jest chora i obecnie ma katar sienny i nie może się kąpać, ani na dwór wychodzić, a ja pokazuję basen i ogród i inaczej bym mówiła, gdybym była schorowana jak ona!… Nie myślcie,że nie jestem wrażliwa, owszem współczuję p. Halinie bardzo, na początku starałam się pocieszać,pocieszałam przy bólach kręgosłupa, przy zwichniętej nodze, wycięciu wyrostka, ale przy katarze siennym wymiękam- nie mam juz siły.Są ludzie, którzy po prostu kochają być nieszczęśliwi.
Wszystko zaczęło się w czerwcu 2006 r, po wieczornej kąpieli smarowałam się balsamem i nad prawą piersią zobaczyłam długą , spuchnięta, noo…taką pręgę, nie to żebym wcześniej była ślepa, bo rosło to już sobie z rok, ale cały czas się powiększało, więc mówię do Madzi,że chyba muszę przestać tą łopatą wywijać, bo wyglądam jak kulturysta i te motylki mi strasznie rosną:)- kiedyś,że mam motylki z tyłu, Misiek mi powiedział, więc cały czas żyłam w przekonaniu,że motylki, jako istoty fruwające i przemieszczające się, mogą sobie być w każdym dowolnym miejscu mego ciała .Dziecko jednak przekonane nie było i Ojca wezwało na rekonesans, mężu stwierdziło,że motylki z przodu nie rosną i żebym biegiem do lekarza poszła. Poszłam…mówię, że takie Manitou mi wyrosło i co z tym dalej…dalej okazało się,że to nowotwór tkanki łącznej i biegiem do onkologa…poszłam ,onkolog kazał się nie przejmować , bo na 90% niezłośliwe i że przy okazji wytniemy to paskudztwo koło nosa! No,aż się zabulgotałam z oburzenia, wyrażając głośny i natychmiastowy sprzeciw.…to paskudztwo, to mój piękny, oryginalny pieprzyk, bez którego byłabym po prostu brzydka, a on śmiał na to paskudztwo powiedzieć!!!! Ale wracając do tematu, Pan Doktor zaczął wypisywać skierowanie na operację, w pewnym momencie spytał o mój pesel i ze wzrokiem utkwionym we mnie ….zamarł… W pierwszym momencie, pomyślałam,że chłopina zszokowany nijak nie może mego młodego wyglądu pogodzić z wiekiem i że dalej jednak piękna jestem, pomimo ohydy wyrastającej koło nosa, po upływie dobrej minuty i wzrokiem dalej wbitym we mnie nieruchomo, zaczęłam się nieco wyglądem martwić i podejrzewać,że jednak nie o to chodziło, po paru minutach, doszłam do wniosku,że chyba muszę być jakaś niedomyta! W końcu, zerwał się jak oparzony, wywalając po drodze krzesło i lecąc do mnie z wyciągniętymi rękami…łomatkojedyna, sieknie mnie jak nic …pomyślałam i tym razem zamarłam ja, a on z łapskami do mojej szyi poleciał, zacisnął na niej ręce i znowu zamarł…tym razem już ze mną, bo nie byłam zdolna do wykonania najmniejszego ruchu. Zaczął te ręce zaciskać na mej grdyce…dusi mnie wariat…pomyślałam i juz miałam się zacząć wyrywać, jak usłyszałam…Pani ma raka…No wariat jak nic,więc warknęłam:  przecież właśnie z tym przyszłam, po poradę do cholery, a nie żeby mnie szybciej życia pozbawić! Ale Pani ma drugiego raka, o tutaj , duży jest, gołym okiem go zobaczyłem! Pomyślałam,że już jednak wstyd z powodu niedomytej szyi byłby lepszy…Nieśmiało napomknęłam,że jak juz są dwa, to może ja powiem co jeszcze mam…i wyszłam z podejrzeniem trzeciego.Se zabluzgałam.
I tak wariat:) uratował mi życie, bo do lekarzy ,to ja w ogóle nie chodzę, jak nie muszę.A że całe życie cos mnie boli, więc jest to dla mnie stan zupełnie normalny.
Nie miałam czasu rozczulać się nad sobą, w tym czasie zachorował mój Tata, cały mój świat runął i wszystko przestało się liczyć … nic nie było ważne,całe dnie spędzałam przy szpitalnym łóżku, patrząc jak odchodzi najwspanialszy pod słońcem człowiek. Jako dziecko dałam mu serce z kamienia- mówiąc że to jego, później powtarzał,że jesteśmy do siebie bardzo podobni, a różnimy sie jedynie tym, że On ma serce z kamienia, a ja z gówna:))) Znaczy się On twardziel, a ja cienias:)



Zmarł w listopadzie, w Madzi osiemnaste urodziny….Biopsja potwierdziła u mnie złośliwy nowotwór tarczycy,do szpitala dostałam się tylko dzięki znajomościom,bo najbliższe terminy były na rok 2008, później było juz z górki , bo wszyscy lekarze głaskali mnie po głowach i mówili…trzeba szybko, szkoda by było, taka ładna, taka młoda…czułam sie już jak nieboszczyk. Pierwsza operacja w grudniu, , na której wycięli też Manitou- pieprzyk zostawili:) , kolejna w marcu…później łykanie radioaktywnego jodu i całkowita izolacja..trafiłam do instytutu chemii nuklearnej. Stoją sobie trzy babcie i ja…czekamy na łykanie tego paskudztwa, a one pocieszają  “kochane…nic się nie przejmujcie , z tym nowotworem można żyć podobno i do 10 lat…dobrze rokuje”:))), myślę sobie,że nawet świetnie jak się ma tak jak one 75 lat, a nie 36  i ryknęłam śmiechem.
Internet jest źródłem wiedzy, ale i przekleństwem…i tutaj wszystkim, którzy chorują radzę nie czytać i nie słuchać opowieści dziwnych treści,na szpitalnych korytarzach. Najwięcej do powiedzenia mają ci, którzy nigdy nie byli w takiej sytuacji, oni wiedzą najlepiej:) Idąc do izolatki, powiedzieli mi ,że wszystko po mnie spalą, będę zamknięta w stalowym pokoju bez okien, bez dostępu do telefonu..fajnie to nie wyglądało. Ludziki… a tam…jak na wczasach:)))Własny pokój z toaletą, telewizor, słonko za oknem, telefon i jedzenia nawet mi na łopacie nie podawali , tylko zostawiali pod drzwiami:))) W nocy byłam przekonana ,że zamiast lampy będę robić i na prądzie zaoszczędzimy…a tu nic, nie świecę…naprawdę!
Po szpitalu musiałam jakoś dojechać do domu,żeby się zamknąć na kolejne trzy tygodnie…i to są te najgorsze okresy,kiedy miesiąc lub dwa w roku dzieci widuję jedynie przez okno, nawet do synka Adamka musiałam telefonować..nie mogę pogłaskać psa, ani kota…jestem sama i powolutku dochodzę do siebie, bo wcześniej przez miesiąc nie biorę proszków, tyję i tracę głos…he, he..nawet źle nie wyglądam, bo dodatkowe 6 kilo, wchodzi mi głównie w biust:)))mogłoby tak nawet zostać:))) Ale głos przekleństwo, jedynie Misiek i dzieci się cieszą, bo mówią,że w końcu nastała błogosławiona cisza, a ja cierpię, bo gadać tyle nie  mogę, a jak krzyczę…he, he…szkoda,ze nie możecie usłyszeć, ubaw jest po pachy i wszyscy rżymy jak konie:))). Ale są ludzie, którzy tyją bardzo, nawet po dwadzieścia kilo, w szpitalu powiedzieli ,ze jak przestanę przyjmować proszki, to nie dojdę sama nawet do łazienki…bujda…ostatniego dnia nawet w knajpie byłam z innymi rodzicami, bo w komitecie studniówkowym byłam, udzielałam się do samego końca, jeździłam samochodem i chodziłam codziennie do pracy, nie mówię,że było lekko… ale można :)
W szpitalu w którym mnie operowali, spotkałam sie z jedynymi lekarzami i pielęgniarkami naprawdę takimi od serca, fajnymi, wesołymi i ludzkimi. Później, zaczął się ursynowski horror.
Żyłam dalej, jakby się nigdy nic nie stało, nie myślę o tym, nie płaczę, nie rozczulam się nad sobą, .Czy coś się zmieniło w moim życiu…absolutnie nic…dalej się śmieję, jeżdżę na rowerze, na nartach, uwierzcie mi…ja po prostu w ogóle o tym nie myślę, a przypominają mi o tym jedynie upiorne wizyty w Centrum Onkologii na Ursynowie…teraz już zawsze chodzi ze mną Mama albo Madzia, bo boją się ,że sama zwieję..Ostatnio siedzimy, coś tam opowiadamy sobie i śmiejemy się, w pewnym momencie odwraca się do mnie pełna oburzenia kobieta i mówi…Czy Pani wie gdzie Pani jest???! Tu jest szpital i chorzy ludzie! no właśnie, mówię…chorzy ludzie, a nie kostnica! Pani oburzyła się jeszcze bardziej i powiedziała,że gdybym miała raka to inaczej bym śpiewała! Widocznie myślała,że to moja Mama chora:)  Nie powiem, śmiech mam dosyć gromki, ale czy naprawdę tam trzeba siedzieć i płakać? Nie rozumiem dlaczego ludzie dobrowolnie za życia się tak katują i zamartwiają, przecież i tak nie mamy wpływu na to co będzie..tylko od nas samych zależy jak spędzimy resztę życia. Po stwierdzeniu u mnie raka, pomyślałam…no trudno, co ma być to będzie, niebo znajdę wszędzie:) , są dwie opcje…albo wykituje, albo przeżyję…więc jeśli brać pod uwagę pierwszy wariant, to czy naprawdę chcę spędzić resztę życia płacząc w poduszkę , przecież może tak niewiele zostało, więc trzeba korzystać, drugi wariant…ten był brany pod uwagę od zawsze:) jeśli mam żyć, to tylko szczęśliwie, więc generalnie wyszło na to samo:)))I tak już zostało:) Nie jestem totalną idiotą, wiem oczywiście czym to grozi i odpowiednie zapisy w testamencie sporządziłam, ale na tym się skończyło:).
Często padają pytania
Czy sie boję?-  Nie, chyba nie…jak ktoś się nie spyta, to nie myślę o tym, nie mam czego żałować lub się wstydzić, w życiu nie zrobiłam nic złego, za co czułabym się winna i musiała to odpokutować, dużo osiągnęłam jak na swój wiek, wychowałam kulturalne, dobre dzieci, mam dom, kochanego męża ,zwierzęta - nawet jedno w nadmiarze:))), czułam się szczęśliwa i kochana, dużo przeżyłam…niektórzy nie mają tego nawet przeżywając całe , długie życie. Przestraszyłam się jedynie raz, po śmierci Adamka…jak wiecie tamten rok był straszny..odeszła Saga, Buba, Vinga i mój Synuś kochany- po jego smierci pomyślałam,że to już koniec, że one się chyba tak spieszą,żeby zdążyć przede mną.
Czy powiedziałam dzieciom?- tak, właściwie od razu, nie było to łatwe, Nurka była mała, wiedziała,że dziadek umarł na raka, ale niestety ludzie potrafią być potwornie niedyskretni. Przez pierwsze miesiące, kto nie przychodził, patrzył na mnie i zaraz płakał…nie myślcie tylko,że jakoś strasznie wyglądałam, wyglądałam zupełnie normalnie, tylko ludzie już się chyba ze mną żegnali :)))Lepiej więc było,żeby dowiedziała sie od nas, a nie od “dobrej cioci”, na okrągło padało pytanie” jak się czujesz biodulko”?, a dziękuję- odpowiadałam, tak samo źle jak zawsze:), co jest faktem niezaprzeczalnym, od dziecka zawsze mi cos dolegało. Nie wiem czy zaobserwowaliście to dziwne zjawisko, jak choroba niszczy ludzi, nie potrafią już o niczym innym myśleć i mówić,  po stwierdzeniu diagnozy, nikną w oczach…nie mam pojęcia dlaczego mnie się udaje całkowicie zapominać,że jestem chora, nie trzymam się życia kurczowo, nie walczę…po prostu z tym żyję.
Czy coś się zmieniło? - nie…całe życie żyłam szybko, tak jakbym czuła już wcześniej ,że mogę nie zdążyć zrobić wszystkiego.
Czy jest ciężko - tak..ciężko jedynie w sensie fizycznym, jestem osoba z bardzo dużym temperamentem, wszystko robię bardzo szybko i dużo, bezczynność dla mnie to najgorsza kara, a teraz codziennie muszę się zmierzyć z potwornym zmęczeniem , które już mnie ma podobno nigdy nie opuścić, a czuć się mam jak 80letnia staruszka, no to ja się pytam , jak sie będę czuć jak dożyję osiemdziesiątki? Chyba jak mumia:))) Kładę się zmęczona, wstaję zmęczona i …staram się śmiać:)
Czy płakałam - tak, jeden jedyny raz, dzięki wspaniałej Pani Doktor. Pyta łajza jak się czuję, więc mówię ,że mam potworne zawroty głowy i się przewracam, a ona na to..nie od tego i do tej drugiej co tam siedzi, proszę wpisać: po konsultacji neurologicznej , zmian patologicznych nie stwierdzono!  Badania są? Są- odpowiadam i sięgam do torebki…nie wyciąga- wrzeszczy do mnie monster w białym kitlu ( badania pomimo płatności lichwiarskich składek ZUS- robię prywatnie i muszę za nie płacić), a oni nie raczą nawet na to spojrzeć, ale spróbuj nie mieć…to Cię nie przyjmą! Kolejne jodowanie miałam mieć w marcu, wizyta była w lutym- a ona mówi do mnie, że mam zgłosić się w listopadzie, jak będę jeszcze żyła. No to mówię francy,że miałam mieć za miesiąc, a ona na to, do tej drugiej : Teee, widziałaś ją, patrz jaka hop do przodu, na miesiące se życie planuje ..ha, ha … i do mnie: czy pani wie, na co pani jest chora?, to jest rak, na to się umiera! Pani to se może co najwyżej życie na jutro zaplanować!… i młoda małpa była, więc jeszcze powinna być pełna entuzjazmu, i dopiero co weszła do gabinetu, więc nie zmęczona…
Zatkało mnie normalnie i nie potrafiłam się odezwać, wyszłam z głupim uśmiechem przyklejonym do pyska, Madzia sie ucieszyła, bo myślała,że przerzutów nie ma, a ja w końcu ryknęłam płaczem…z tej bezsilności, dlatego,ze człowiek musi tolerować takie chamstwo, nie wspomnę juz o tym,że jak tam jadę, to moja karta jako jedyna jest zawsze w archiwum! Znaczy się wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują,, że nie powinnam juz żyć. Musiałam mieć chyba zły dzień, nie wymagam od lekarza,żeby siedział i pocieszał, jak ktoś ma problem , niech idzie do psychologa, rozumiem,że nie mają czasu rozczulać się nad każdym pacjentem, bo nie o to tam chodzi, ale jakieś kanony zachowań i dobrego wychowania powinny obowiązywać. Tam ludzie mniej odporni psychicznie, naprawdę się załamują..Następnym razem wzięłam dyktafon, myślę se, nagram zołzę, siedzimy z Mamą , a tam ludziska z gabinetu wychodzą i nikt nie płacze, cuda ni kiju normalnie. Wchodzę… a tam inna Pani Doktor…UsMIECHA SIĘ DO MNIE!!!, więc szok na wstępie przeżyłam..pyta czy cos mi dolega…no to mówię nieśmiało, że się przewracam niekiedy i serce potwornie mi wali i strasznie nierówno i to jest koszmarne uczucie. Wzięła moje badania i powiedziała, że jeszcze parę tygodni i faktycznie bym się przekręciła i że to jest niedopuszczalne,żeby tak eksperymentować na ludziach… normalny człowiek ma TSH bodajże od 0,4 w górę…ja muszę mieć 0,1, więc już samo to powoduje moje gorsze samopoczucie, a poprzednia Pani Doktor “ załatwiła “ mi TSH na poziomie 0,001 i łaziłam tak pod ścisła kontrolą endokrynologa- onkologa prawie rok, zaliczając co jakiś czas glebę bądź przydrożny słup:)
***
Tak więc pani Halinko, moje życie to codzienne zmagania z własną bezsilnością i brakiem sił, co proszę mi wierzyć,z moim chrakterkiem, łatwe nie jest, więc życzę,więcej optymizmu, nawet
Pani nie wie jak wiele niekiedy wysiłku kosztuje mnie wstanie i utrzymanie sie w pozycji pionowej , nim proszki zaczną działać, a od kataru siennego i bólu kręgosłupa jeszcze chyba nikt nie umarł:).
Pani Halinko- przez 1,5 roku nie umiem Pani pocieszyć w żaden sposób, bo zawsze twierdzi Pani, że jest coś w moim życiu lepszego, dlatego mam prośbę, niech Pani zaakceptuje to w końcu i da mi spokój, a może wtedy życie nas obu będzie szczęśliwsze:))) Mam nadzieję,że paru osobom dałam do myślenia i może zmienią swoje  nastawienie do życia, może komuś pomogłam tym postem lub jeszcze pomogę, tak jak paru osobom z Centrum Onkologii, które juz nie płaczą, a cieszą się życiem. może to nie jest łatwe, ale wykonalne, a wiara czyni cuda. Grunt to nie myśleć i po prostu żyć:)
Pisałam tego posta pod wpływem maila p. Halinki i nie mam czasu nawet go powtórnie przeczytać,żeby skorygować ewentualne błędy ortograficzne lub stylistyczne, za co Wszystkich bardzo przepraszam:))
A teraz pędzę w końcu te walizki pakować i  WAKACJE, znowu są WAKACJE :))))

200 komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Utkane z marzeń , Blogger